Zawsze uważałam się za gospodynię, która ma wszystko pod kontrolą: produkty są starannie ułożone, termin przydatności do spożycia sprawdzony, warzywa w spiżarni przechowywane zgodnie z zasadami. Ale pewnego razu zwykła paczka ziemniaków doprowadziła mnie niemal do zawału serca.
Stało się to wczesnym wieczorem, kiedy postanowiłam ugotować puree. Zeszłam do spiżarni po ziemniaki, wzięłam zwykłą siatkową torbę i od razu poczułam, że jest jakoś zbyt lekka. Pomyślałam: „No cóż, zostało tylko kilka ziemniaków”. Ale kiedy ją podniosłam… omal nie upuściłam torby.
W środku worka coś się poruszyło.
Zamarłam. Wzdrygnęłam się. Przeszła mi przez głowę myśl: jeśli to coś żywego — podpalam ten dom i wyjeżdżam. Ostrożnie położyłam worek na podłodze, włączyłam jasne górne światło i przykucnęłam, aby obejrzeć zawartość przez siatkę. I wtedy je zobaczyłam. Cienkie, białe, splecione odrosty, przypominające małe macki. Wyrastały z ziemniaków, wiły się, plątały, krzątały się… a może tak mi się tylko wydawało ze strachu.
Torba wyglądała tak, jakby w środku znalazło się coś… obcego. Przeszył mnie zimny pot. Najpierw zawołałam męża. Spojrzał i również cofnął się o krok.
— Co to jest, korzenie?
— Jakie, do diabła, korzenie?! One są… — przełknęłam ślinę, nie wierząc własnym oczom. — One się poruszają.
Staliśmy nad workiem jak nad bombą. Siatka lekko się kołysała – prawdopodobnie ziemniaki w środku kołysały się pod wpływem naszych ruchów, ale w tym momencie wydawało się, że „macki” same próbują się wydostać na zewnątrz. Przez głowę przemknęły mi różne myśli: grzyby, pasożyty, larwy, nowa mutacja, a potem — „czy naprawdę trzeba wezwać sanitariuszy?”.
Nie wytrzymałam i wzięłam jedną ziemniak przez rękawiczki. Było na niej trzy tuziny długich białych wyrostków — cienkich jak robaki, długich, po 10–15 centymetrów, splecionych ze sobą. Przyczepiały się do sąsiednich bulw, jakby trzymały się nawzajem. Widok był tak przerażający, że omal nie krzyknęłam.
Kiedy dyskutowaliśmy, co zrobić – wyrzucić całą torbę czy zanieść ją gdzieś do badania – sfotografowałam „macki” i wysłałam zdjęcie siostrze, która pracuje w sklepie warzywnym. Po minucie zadzwoniła z histerycznym śmiechem.
— Mówisz poważnie? Myślisz, że w twoich ziemniakach pojawiły się potwory?
— A co to więc jest? — obraziłam się. Nie było mi do śmiechu. — To się pełza!
— To kiełki — powiedziała, ledwo powstrzymując śmiech. — Zwykłe kiełki! Tak rosną ziemniaki. Po prostu zbyt długo trzymałaś worek w ciemnym miejscu.
Zamarłam.
Kiełki? Zwykłe? To właśnie TO?
Siostra kontynuowała:
— Kiedy ziemniaki długo leżą w cieple i bez światła, wypuszczają długie kiełki. Czasami bardzo długie. Czasami — przerażające. Ale to tylko roślina. Nie stanowi żadnego zagrożenia.

Mój mąż odetchnął z ulgą.
A ja, szczerze mówiąc, poczułam się jak kompletna idiotka.
Przekroiliśmy kilka bulw: w środku były normalne, jędrne. Jak wyjaśniła siostra, kiełki szukają światła i wilgoci, więc wyciągają się we wszystkich kierunkach, jak tylko mogą. Problem polegał na tym, że nasza paczka leżała w spiżarni już prawie dwa miesiące. Myślałam, że tam jest chłodno, ale okazało się, że temperatura wzrosła powyżej normy i ziemniaki zdecydowały, że nadszedł czas, aby „zacząć rosnąć”.
Kiedy wyrzuciliśmy stare bulwy, na dnie worka znaleźliśmy cały „dywan” z tych długich pędów. Splatały się one w gęstą masę, jak korzenie jednej rośliny, i wyglądały przerażająco, dopóki nie zrozumieliśmy, że to tylko natura robi swoje.
Następnego dnia posprzątałam spiżarnię, zostawiając tylko świeże zapasy, a worek z „mackami” wyrzuciłam, uprzednio robiąc jeszcze kilka zdjęć – tym razem już z uśmiechem, ponieważ historia okazała się jednocześnie przerażająca i zabawna.
Ale szczerze mówiąc – za każdym razem, gdy otwieram spiżarnię, nadal jestem mentalnie gotowa zobaczyć tam coś, co porusza się w kącie. A teraz, gdy ziemniaki zaczynają kiełkować, już nigdy nie myślę o mackach… chociaż czasami wzdrygam się wewnętrznie.