Przyzwyczaiłam się uważać się za osobę, którą trudno przestraszyć. Wychowałam dwoje dzieci, przeszłam przez remonty, widziałam karaluchy — niewiele może wytrącić mnie z równowagi. Ale tego wieczoru, kiedy podeszłam do tylnych drzwi kuchni i zobaczyłam przy framudze dziwne skupisko półprzezroczystych kulek, jakby świecących od środka… po plecach przebiegł mi prawdziwy dreszcz.
Leżały gęstym stosem, jakby ktoś specjalnie je tu wysypał garściami. Gładkie, równe, identyczne — jak perły, ale nieco mętne. W świetle lampy lśniły ledwo zauważalnymi refleksami, jakby oddychały.
Pierwsza myśl, jaka mi przyszła do głowy, brzmiała: „Czy to czyjeś jaja?”.
Nawet cofnęłam nogę — bo nagle nadepnę i to… pęknie?
Włączyłam latarkę w telefonie i przyjrzałam się: kulki były idealnie okrągłe, zimne na wygląd, nieco mniejsze od winogron. Bez błony, bez membrany, bez ruchu w środku — a jednak coś w nich było zbyt… żywe. Przeszyło mnie dreszczem. Zawołałam męża, ale był w pracy. Dzieci już spały. I tak stoję w swojej kuchni, a na podłodze przy drzwiach — jakby czyjaś inkubacyjna laboratorium.
Przez pierwsze 10 minut po prostu patrzyłam. Potem włączył się tryb dorosłej osoby: posprzątać, zrozumieć, oczyścić miejsce. Ale im dłużej patrzyłam na te kulki, tym wyraźniej rozumiałam — nie pojawiły się przypadkowo. Niedawno remontowałam drzwi: wymieniono dolną listwę i pod nią pojawiła się szczelina. Postanowiłam wtedy, że po prostu włożę tymczasową zatyczkę… i oczywiście zapomniałam. A teraz między drewnem a podłogą leży zgrabna kupka tych dziwnych kulek.

I wtedy nastąpiło pierwsze nieoczekiwane odkrycie. Kiedy delikatnie dotknęłam jedną z kulek łyżką, okazała się miękka. Nie była to ani szkło, ani plastik, ani nawet galaretka. Była… gąbczasta. Lekki nacisk pozostawiał wgniecenie, które potem powoli się wygładzało. Zadrżałam — to nie mogło być plastik. To nie mogło być coś pozostawionego przez człowieka.
A potem zauważyłam drugą rzecz. Jedna z kulek była zgnieciona — prawdopodobnie kiedy dzieci zatrzasnęły drzwi wcześniej tego dnia. A pod nią na podłodze była… woda. Czysta, bezwonna, jakby kropla deszczu. Ręce mi zadrżały. Zebrałam kilka kulek do słoika, zamknęłam pokrywkę i wysłałam zdjęcie mojej siostrze, która pracowała jako laborantka w laboratorium ekologicznym.
Dokładnie pięć minut później otrzymałam od niej wiadomość:
„Nie dotykaj tego. Przyjadę rano. Wygląda na to, o czym myślisz, ale trzeba to potwierdzić”.
To tylko pogorszyło sytuację. Poranek przyniósł odpowiedź, której się nie spodziewałam. Siostra przyjechała o świcie, zabrała słoik i już po południu zadzwoniła do mnie z laboratorium.
„Siedzisz?” – zapytała poważnym tonem.
Poczułam, jak serce mi zamarło.
„To… kulki hydrożelowe”.
„Co?”
„Hydrożelowe. Wiesz? Takie rzeczy, które pęcznieją pod wpływem wody. Używa się ich do kwiatów, bukietów, czasem jako zabawki”.
Na początku nawet nie zrozumiałam. Jakie zabawki? Nikt w moim domu nie używał takich. A wtedy dodała:
„Ale najdziwniejsze jest to, ile ich miałaś. Aby urosły do takich rozmiarów, trzeba było je zalać wodą. Dużo wodą”. I właśnie w tym momencie wszystko stało się jasne. W przeddzień tego zdarzenia przeciekała nam umywalka. Woda powoli spływała po płytkach i wypływała pod drzwiami – dokładnie tam, gdzie leżały te kulki. Ale skąd się one wzięły?