Było to najmniejsze koźlę, jakie Miron kiedykolwiek widział. Znalazł je wczesnym rankiem tuż przy bramie farmy — maleńka kuleczka rudej wełny siedziała na zimnej ziemi i cicho beczała, jakby wołała mamę. Maluch był tak lekki, że zmieścił się na dłoni Mirona jak miękka zabawka dla dzieci.
Miron rozejrzał się. Nie było widać ani matki, ani stada, ani żadnych śladów w pobliżu — jakby koźlę pojawiło się tu dosłownie z powietrza.
Owinął malucha w ciepłą tkaninę i zawiózł do najbliższej kliniki weterynaryjnej. Wydawało się, że nie ma się czym martwić: po prostu małe, słabe młode, które trzeba ogrzać i nakarmić.
Ale reakcja weterynarzy zmieniła wszystko.
Gdy tylko specjalista — doktor Elias — wziął koźlę na ręce, jego oczy rozszerzyły się. Zaczął wołać kolegów, a oni — jeszcze kogoś innego. Po kilku minutach wokół stołu zebrała się cała grupa lekarzy, którzy szepczeli, patrząc na malucha i spoglądając na siebie, jakby widzieli coś niesamowitego.
Miron stał z boku i nie rozumiał, co się dzieje.
– Co się z nim dzieje? – zapytał w końcu.
Doktor Elias westchnął głęboko.
– Myśleliśmy, że to noworodek… ale sprawa wygląda inaczej. Ten maluch nie jest po prostu mały. Należy do niezwykle rzadkiej, prawie wymarłej rasy karłów, którą uważano za zaginioną ponad dwadzieścia lat temu. I, sądząc po wszystkim… jest całkowicie zdrowy.
Wszyscy zamilkli. Historia wydawała się jeszcze dziwniejsza.
— Ale skąd się tu wziął? — zapytał Miron.
Doktor tylko pokręcił głową:
— Właśnie to chcemy ustalić. Takie zwierzęta — pogłaskał koźlę po grzbiecie — mają niezwykle złożoną genetykę. Najprawdopodobniej w pobliżu jest jeszcze ktoś… być może cała grupa rodzinna.

Koźlę cicho zapiszczało, jakby potwierdzając usłyszane słowa.
A Miron zrozumiał, że przypadkowe znalezisko na drodze może doprowadzić do odkrycia, którego nikt się nie spodziewał.
Co dalej się wydarzy — miało się wkrótce okazać.
Już wieczorem wszystko stało się jasne: Miron, wracając do miejsca, gdzie znalazł malucha, usłyszał ledwo słyszalny szelest i zauważył cienie między drzewami. Kiedy podszedł bliżej, jego serce zabiło mocniej — stała tam mała koźla rodzina, tak samo miniaturowa jak znalezione dziecko. Matka niespokojnie tupała, a obok niej drżały jeszcze dwa takie same maluchy. Najwyraźniej stado błąkało się gdzieś w pobliżu, a jedno z dzieci po prostu się zgubiło. Miron ostrożnie postawił koźlę na ziemi — a to, co stało się potem, wywołało uśmiech na jego twarzy: matka natychmiast podbiegła i polizała swoje młode, a ono, ledwo trzymając się na nogach, próbowało szturchnąć ją pyskiem.
W tym momencie Miron zrozumiał, że stał się świadkiem małego cudu — rzadka rasa nie została utracona na zawsze, ale okazała się żywą, ciepłą i bardzo delikatną częścią natury, która po prostu miała szczęście, że ktoś przechodził obok w odpowiednim momencie.