Ludzie zorganizowali prawdziwe wyścigi… na świniach — i nikt nie mógł przewidzieć, jak to się skończy!

Stało się to w małej wiosce, gdzie latem zazwyczaj nie działo się nic ciekawego. Upał, cisza, leniwe rozmowy przed sklepami – to cała lokalna rozrywka. Ale pewnego dnia ktoś rzucił zdanie, które zmieniło cały dzień:

– Zorganizujmy wyścigi!
– Na czym?
– Na świniach!

Na początku wszyscy się z tego śmiali. Ale im więcej się śmiali, tym bardziej pomysł się zakorzeniał. Po godzinie cała wioska wiedziała już, że tego wieczoru odbędą się wyścigi świń. I tak się zaczęło. Przygotowania były gorsze niż przed rajdem. Ktoś przyniósł kolorowe wstążki, aby odróżnić „sportowców”. Ktoś zaczął robić prowizoryczne siodła ze starych worków, chociaż żadna świnia nie miała zamiaru niczego nosić. Dzieci rysowały linię startu kredą, a dorośli spierali się, czyja świnia jest „najbardziej aerodynamiczna”. Świnie, zupełnie nie rozumiejąc skali wydarzenia, radośnie grzebały w błocie.

Kiedy wszyscy zebrali się na starej polanie, stało się jasne: nie ma już odwrotu. Siedmiu uczestników wraz z rodziną świń stało na linii startu.
Na trybunach – połowa wsi. Śmiech, oczekiwanie, emocje. I oto – sygnał. Start, który stał się legendą

Ktoś krzyknął:

— Nooo, ruszajcie się!

To, co stało się potem, sprawiło, że wszyscy zginęli się ze śmiechu. Zamiast ruszyć do przodu, świnie… stanęły. Po prostu stanęły i zaczęły chrząkać, jakby dyskutowały, dokąd mają iść. Tylko jedna — mała, cętkowana świnka — spojrzała na tłum, jakby zrozumiała, czego od niej oczekują… i ruszyła do przodu, wzbijając tumany kurzu.

Reszta w końcu też ruszyła — niektórzy za jedzeniem, inni za zapachem jabłek, a jeszcze inni po prostu po to, żeby dogonić sąsiadkę.
Nie był to wyścig, ale prawdziwa chaotyczna parada żywych charakterów.

Jeden z uczestników biegł obok, błagając swoją świnkę, żeby przynajmniej zeszła z ogrodu. Inny próbował zwabić swoją krakersami. Trzeci w ogóle zgubił swoją w krzakach. Oglądanie tego było zabawniejsze niż jakikolwiek profesjonalny rajd. Ale najważniejsze było jeszcze przed nami.

Plamista świnka nadal pewnie prowadziła. Pokonała połowę dystansu, wzbijając kłęby kurzu. Ale w ostatniej chwili, tuż przed metą, odwróciło jej uwagę… arbuz. Duży, dojrzały, soczysty arbuz, który ktoś nieostrożnie zostawił na skraju pola.

Świnka zatrzymała się jak wryta, spojrzała na metę… potem na arbuza… i wybór był oczywisty. Odwróciła się i rzuciła się w kierunku arbuza, zaczynając radośnie go gryźć. Tłum wybuchnął śmiechem.

I wtedy wydarzyło się coś zupełnie nieoczekiwanego: podczas gdy cętkowana świnka delektowała się arbuzem, druga, najbardziej leniwa na starcie — duża różowa — nagle przyspieszyła. Szła spokojnie, ale pewnie, nie rozpraszając się ani jedzeniem, ani okrzykami. Jej właściciel nawet nie zorientował się, że bierze udział w wyścigu, dopóki nie zobaczył…

Przekroczyła linię mety jako pierwsza. Tłum klaskał, gwizdał, krzyczał. Zwyciężczyni ważnie prychnęła, jakby zawsze wiedziała, że tak właśnie się skończy. Plamista świnka nadal jadła arbuza, całkowicie zadowolona z życia. Pozostali uczestnicy w końcu ją dogonili i zaczęli grzebać w resztkach. Wyścig się skończył, ale nastrój był taki, jakby cała wioska wygrała święto.

Później mieszkańcy wsi postanowili, że stanie się to tradycją. Co roku — wyścig świń.

Niech nigdy nie biegną prosto. Niech wyścig zamieni się w chaos. Niech finiszują nie ci, na których obstawialiśmy.

Ale śmiech, radość i poczucie, że życie może być trochę szalone — są gwarantowane za każdym razem.