Znalazła słoniątko w błocie po burzy… i zrobiła coś, czego nikt się nie spodziewał

Stało się to w samym sercu Kenii, na granicy parku narodowego, gdzie słońce zachodzi za wzgórzami, a wieczorami powietrze pachnie pyłem i dzikim miodem.
Anna przyjechała tu jako wolontariuszka, aby pomagać w stacji dzikiej przyrody. Nie wiedziała, że właśnie w tym sezonie jej życie zmieni się na zawsze.

Tego dnia padał ulewny deszcz. Błoto grzęzło pod stopami, a radio informowało o powodziach na sawannie.
Kiedy Anna usłyszała dziwny dźwięk dochodzący z gęstych krzewów, najpierw pomyślała, że to wiatr. Ale wkrótce zdała sobie sprawę, że ktoś płacze.
Prawdziwy, żywy, rozpaczliwy płacz.

Przecisnęła się przez krzaki akacji i zamarła: na dole, w brudnej jamie, miotało się małe słoniątko. Jego skóra była pokryta mułem, oczy ledwo się otwierały z zmęczenia, a wokół nie było ani jednego dorosłego zwierzęcia.
Ślady prowadzące do rzeki znikały w mętnej wodzie – stado prawdopodobnie uciekło, przestraszone powodzią.

Anna krzyknęła do krótkofalówki:
– Potrzebuję liny! I łopatę! Szybko!

Ale nikt nie mógł przyjechać na czas — mosty zostały zmyte, sprzęt utknął.
Wtedy zrozumiała: jeśli nie zrobi tego teraz, maluch zginie.

Przez półtorej godziny kopała błoto rękami. Ręce jej drżały, twarz była poraniona, ale nie poddawała się.
Słonik charczał, poruszał trąbą, jakby prosząc o pomoc.
Kiedy w końcu udało jej się podłożyć pod niego stary pas i wyciągnąć na suchy ląd, po prostu upadł — bez sił, ale żywy.

Anna przykryła go swoją kurtką, usiadła obok i trzymała głowę dziecka na kolanach.
Oddychał powoli, z sykiem, ale otworzył oczy — ciepłe, wilgotne, ludzkie.

— Wszystko w porządku, maleńki… — szepnęła. — Teraz nie jesteś sam.

Kilka dni później weterynarze potwierdzili: nie znaleźli matki słoniątka. Prawdopodobnie zginęła podczas burzy.
Wtedy Anna zrobiła coś, na co nikt inny by się nie zdecydował: zostawiła go u siebie.

Nazwała go Mbao, co w języku suahili oznacza „deseczka”. Ponieważ był tak samo delikatny jak kawałek drewna po burzy.
Anna wynajęła małą działkę, zbudowała zagrodę, przynosiła siano i wiadra wody, myła go z węża i śpiewała przed snem.

W nocy Mbao przyciskał się do ściany jej domu i dotykał drzwi trąbą, aż wychodziła i siadała obok niego. Nie mógł zasnąć bez jej głosu.

Mijały miesiące. Słoniątko rosło. Teraz ważyło ponad tonę, ale nadal podnosiło trąbę do jej twarzy, jakby sprawdzało: czy ona nadal tu jest?
Sąsiedzi śmiali się, że Anna ma „największego psa w okolicy”.
A ona odpowiadała:
„To nie jest zwierzę domowe. To przyjaciel, który po prostu urósł zbyt duży”.

Pewnego wieczoru, gdy słońce zachodziło za wzgórzami, Mbao podszedł do niej i ostrożnie opuścił głowę na jej ramię.
Urósł, ale nie zapomniał tej, która wyciągnęła go z błota.

Anna uśmiechnęła się i pogłaskała go po uchu.
„Wtedy cię uratowałam” – powiedziała cicho – „a ty ratujesz mnie każdego dnia”.

W tej chwili wydawało się, że cały świat się zatrzymał – tylko kobieta i słoń, którzy wbrew wszystko stali się rodziną.