W trakcie jazdy otworzyły się drzwi i z samochodu wysypało się coś dziwnego!

Stało się to w styczniu, w tej rzadkiej chwili, kiedy droga pod Twerą wydaje się nie mieć końca, jest biała i prawie pozbawiona życia. Wieczór przechodził już w noc, śnieg migotał w świetle reflektorów, a powietrze było tak mroźne, że nawet silnik pracował z głuchym, zmęczonym rykiem.

Wracaliśmy do domu po świętach noworocznych — ja, żona i pies zwinięty w kłębek na tylnym siedzeniu. Radio cicho szumiało, za oknem padał śnieg.

Wszystko zaczęło się od samochodu jadącego przed nami — srebrnego sedana. Jechał nieco szybciej od nas, pewnie, z równomiernym światłem reflektorów. Ale nagle, jakby według jakiegoś absurdalnego scenariusza, przednie prawe drzwi otworzyły się z hukiem — podczas jazdy.

Błysk świateł reflektorów uchwycił ten moment: drzwi trzepoczą, śnieg wlatuje do wnętrza samochodu, a z otworu zaczynają wylatywać jakieś ciemne przedmioty, jeden po drugim. Najpierw — torba, potem jakaś szmatka, potem coś błyszczącego i okrągłego, jak pokrywka od słoika.

Potem, na chwilę, zobaczyłem lalkę — dziecięcą, z wytartą sukienką i jedną warkoczem. Wiatr ją porwał i zniknęła pod kołami. Samochód z przodu nie zwolnił. Drzwi uderzały o karoserię, a na drogę nadal wyrzucane były dziwne przedmioty, jakby ktoś w środku próbował się czegoś pozbyć – pilnie, desperacko.

Zhamowałem i włączyłem światła awaryjne. Za mną zatrzymał się jeszcze jeden samochód. Podszedł, mrużąc oczy przed śnieżną zamiecią:

— Ty też to widziałeś? Podeszliśmy do miejsca, gdzie wszystko spadało. Śnieg był usiany plamami — stary pamiętnik, prawie przemoczony śniegiem, dziecięca rękawiczka z białym pomponem.

Podniosłem pamiętnik. Na okładce było kotek i napis: „Masza 2003 rok”. Strony były wilgotne, ale słowa nadal dało się odczytać: „Mama powiedziała, że wyjedziemy i już nie wrócimy…”. „Tata znowu jest zły. Schowałam list w pudełku pod łóżkiem…”.

Stałem pośrodku zamieci, trzymając ten mały pamiętnik, i czułem, jak zimno przenika nie tylko moje palce, ale i skórę. Sedan zniknął już za zasłoną śniegu. Nie próbował się zatrzymać, nie zatrąbił. Tylko wiatr niósł na drogę strzępy cudzej przeszłości. Mężczyzna obok mnie cicho westchnął:

— Może wyrzucali śmieci? Pokręciłem głową.

— Nie. Takich rzeczy nie wyrzuca się przypadkowo. Zebraliśmy wszystko, co mogliśmy, i ułożyliśmy w pudełku.

Śnieg szybko zasypał ślady, jakby próbując wymazać ten dziwny epizod. Później przekazałem znalezisko policji. Kilka dni później zadzwonili do mnie: znaleźli właścicielkę samochodu. Kobieta, trzydzieści osiem lat. Jechała sama.

Powiedziała, że drzwi po prostu nie zamknęły się prawidłowo, a rzeczy były stare, niepotrzebne, z dzieciństwa. Ale kiedy pokazano jej pamiętnik, długo milczała, a potem zaczęła płakać. Okazało się, że te rzeczy były wszystkim, co pozostało po jej młodszej siostrze, która zginęła dwadzieścia lat temu. Wiozła je na wysypisko śmieci, aby „zacząć od nowa”.

A potem – zamieć, która otworzyła drzwi, jakby sama zima zdecydowała, że przeszłości nie można po prostu wyrzucić. I pomyślałem: może to wszystko nie stało się przypadkiem. Może są rzeczy, których nawet śnieg nie jest w stanie pogrzebać.