Zima w tych stronach była surowa — wiatr przeszywał skórę, a śnieg, niczym bezkresne białe morze, rozciągał się aż po horyzont. Pole za wsią Nikolskoe uważano za niczyje: nie było tam ścieżek ani schronień — tylko zaspy i pojedyncze źdźbła zamarzniętej trawy wystające spod śniegu.
Tego ranka czterech myśliwych — Siergiej, Andriej, Wiktor i Roman — wyruszyło tam w poszukiwaniu lisicy, która ostatnio często pojawiała się w wiejskich zagrodach.
Ale polowanie nie poszło tak, jak się spodziewali.
Po około pół godzinie drogi zobaczyli ją: rudą, smukłą, z futrem lśniącym na śniegu jak płomień. Ale zamiast uciekać, lisica zatrzymała się.
I patrzyła na nich.
Długo.
Cicho.
Prosto w oczy.
Następnie odwróciła się i powoli ruszyła przed siebie, oglądając się za siebie, jakby zapraszając ich, by poszli za nią.
— Widzicie to? — szepnął Wiktor.
— Ona nas prowadzi — powiedział Siergiej. I nikt nie zaprzeczył.
Czterech mężczyzn ruszyło za nią.
Droga okazała się długa. Pole wydawało się nie mieć końca. Wiatr porywy wiał im w plecy, ale lis szedł pewnie, nie zwalniając kroku.
I nagle, pośród białej pustki, zauważyli coś ciemnego.
Dużą, głęboką dziurę o nieregularnym kształcie, prawie całkowicie zasypaną śniegiem.
Lis zatrzymał się na skraju i cicho usiadł, kierując wzrok w dół.

Siergiej jako pierwszy podszedł bliżej i pochylił się.
To, co zobaczył, sprawiło, że zamarł.
— O Boże… — wyrwało mu się.
Na dnie dołu, w śniegu, siedział człowiek.
Zgarbiony, owinięty w stare płaszcze, blady, wyczerpany.
Ale żywy.
Więcej
Gry dla całej rodziny
Przenośne głośniki
muzyczne
Muzyka
„Hej! Słyszysz nas?!” – krzyknął Roman.
Człowiek podniósł głowę.
Oczy miał zamglone, usta spierzchnięte.
Głos słaby:
„Pomóżcie…”.
Dopiero po sekundzie zrozumieli, kto to jest.
Był to Jegor Sawielow, strażnik stacji wodociągowej, który zaginął dziewięć dni temu. Wszyscy uznali, że zginął w zamieci. Szukali go, ale nie znaleźli.
Żył, ponieważ lis przynosił mu jedzenie.
Polne myszy. Jagody. Oblodzone kawałki chleba znalezione w pobliżu farm.
— Ona… nie pozwalała mi zasnąć… — wykrztusił Jegor. — Gdybym zasnął… umarłbym…
Śnieg wirował wokół, wiatr wył, ale w jamie panowała głęboka cisza.
Myśliwi zrzucili na dół liny, kurtki — wszystko, co mogli.
Wyciągnęli Jegora.
Ogrzali go.
Podtrzymywali z dwóch stron.
Kiedy się obejrzeli, lis zniknął.
Tylko ognisty ogon przemknął na tle śniegu i rozpłynął się w białej przestrzeni.
Jegora zawieziono do szpitala. Przeżył.
Lekarze mówili, że jeszcze jedna doba i nie miałby żadnych szans.
Kiedy historia rozeszła się po okolicy, ktoś powiedział:
— W naturze też zdarzają się cuda.
Ale stary leśniczy Iwan Palycz tylko pokręcił głową:
— To nie jest cud. Po prostu niektóre zwierzęta mają czystsze serca niż ludzie.
Od tamtej pory, jeśli ktoś w tych stronach widzi rudą lisicę,
nikt nie podnosi ręki z bronią.
Bo teraz wszyscy wiedzą: czasami ratownik przychodzi na czterech łapach.