Kiedy razem z Martą przeprowadziliśmy się do naszego nowego domu na spokojnym przedmieściu Walencji, wydawało się, że to początek marzenia. Przestronny dom, pomarańczowe drzewa w ogrodzie i, co najważniejsze — własny basen. Błękitny, czysty, z leżakami i cieniem palmy.
Wyobrażaliśmy sobie leniwe weekendy z kieliszkiem sangrii i szumem wody rozbijającej się o brzegi basenu. Pierwsze dwa tygodnie były idealne. Cieszyliśmy się ciszą, porannym śpiewem ptaków i tym, jak woda odbijała niebo.
Ale pewnego sobotniego poranka, gdy jak zawsze wyszedłem sprawdzić basen przed kąpielą, zauważyłem coś dziwnego: na powierzchni wody unosiły się resztki piany. Najpierw pomyślałem, że Marta użyła nowego środka do czyszczenia płytek i przypadkiem dostał się on do wody.
— Czy czyściłaś basen? — zapytałem.
— Nie, tylko zamieciłam podwórko. A czemu pytasz?
Wzruszyłem ramionami. Może mi się wydawało. Zrzuciłem to na kurz i upał.
Ale w kolejnym tygodniu sytuacja się powtórzyła — piana. Było jej więcej. I to nie byle jaka — była perfumowana, o lekko słodkawym zapachu, jakby ktoś wlał truskawkowy żel pod prysznic. Marta też to zauważyła.
— Jesteś pewien, że to nie jakieś chemikalia z filtracji? Może trzeba wezwać specjalistę?
Wezwaliśmy Alejandro — lokalnego fachowca od basenów. Sprawdził poziom chloru, filtrację, rury. Wszystko było idealne.
— Może ktoś kąpie się z szamponem? — zaśmiał się.
Popatrzyliśmy na siebie. My na pewno nie.
W trzecim tygodniu piana była już gęsta, jakby ktoś wlał do basenu całą butelkę płynu do kąpieli. Wtedy postanowiłem zamontować kamerę.
Zainstalowałem małą kamerę z trybem nocnym, skierowaną na basen. Nagrałem weekend i zapomniałem o tym do poniedziałku.
Przeglądając nagrania rano, najpierw nic nie zauważyłem. Ale potem, w sobotę około 02:47 w nocy, w obiektywie pojawiły się dwie postacie.
— Co do… — mruknąłem.
To była dwójka nastolatków — chłopak i dziewczyna. Oboje w strojach kąpielowych, z ogromną butlą czegoś w rodzaju płynu do kąpieli. Wspięli się przez tylną część ogrodzenia (tam, jak później odkryłem, siatka była lekko poluzowana), po cichu zapalili światło przy basenie… i zaczęli wlewać pianę prosto do wody.
Po kilku minutach dołączyło do nich jeszcze troje. Jeden przyniósł głośnik, drugi lemoniadę i papierowe kubeczki.
Urządzali pianowe imprezy. U nas. W nocy. Kiedy spaliśmy.
Marta nie wierzyła, dopóki sama nie zobaczyła.
— Przecież to… Emma! — powiedziała.
— Kto?
— Emma, córka naszych sąsiadów, Paula i Laury!
Byliśmy w szoku. Ci mili, spokojni sąsiedzi, co ciągle mówią o zdrowym stylu życia i jodze. A ich córka co sobotę robi rave w naszym basenie.
Nie dzwoniliśmy na policję. To nie była zbrodnia stulecia. Zamiast tego, następnego wieczoru zaprosiliśmy Paula i Laurę na lampkę wina. Siedzieliśmy w ogrodzie, rozmawialiśmy o pogodzie, o zbiorach pomarańczy… a potem włączyłem nagranie.
— A tak przy okazji, mamy zabawny filmik. Poznajecie kogoś?
Cisza. Laura zbladła. Paul poczerwieniał.
— Emma… Powiedziała, że jedzie do koleżanki!
— Chyba „koleżanka” to nasz basen.
Przepraszali tysiąc razy. Emma przyszła sama, przyniosła pudełko z ciastkami, przeprosiła, obiecała zapłacić za czyszczenie basenu i powiedziała, że „po prostu chciała, żeby lato było trochę zabawniejsze”.
Od tamtej pory nie było już żadnych pianowych imprez. Płot naprawiliśmy. Kamerę zdjęliśmy, chociaż Marta czasem jeszcze ją włącza — tak na wszelki wypadek.
A Emma… teraz bardzo grzecznie się z nami wita, gdy przechodzi obok. I chyba stała się trochę mniej „rozrywkowa”.
Czasem żartem mówimy gościom:
— Chcecie popływać w basenie? Tylko bez piany. Z pianą mamy… swoją historię.
